10 rocznica śmierci kościelnego Romana Krzyżostaniaka

W dziesiątą rocznicę śmierci lubońskiego kościelnego Romana Krzyżostaniaka zachęcamy do obejrzenia filmowo – fotograficznego wspomnienia (koniecznie z dźwiękiem) oraz przeczytania artykułów z lokalnej prasy, które ukazały się za jego życia jak i po śmierci — historii, wywiadu, relacji z pogrzebu i wspomnień.

W Luboniu 20 lat był piekarzem, 15 lat listonoszem, 25 lat grabarzem, 63 lata kościelnym, 55 lat w związku małżeńskim. Umarł w wieku 93 lat. Do końca wypełniał swoje obowiązki.

Rafał Wojtyniak

 

 




 

♦ HISTORIA ♦  Wieści Lubońskie – grudzień 2001

Roman Krzyżostaniak – kościelny parafii pw. św. Barbary w Żabikowie

 

Urodził się 24.01.1917 r. w Kobylinie, pow. Krotoszyn, gdzie mieszkał wraz z rodzicami i dziewięciorgiem rodzeństwa. Lubonianinem jest od 1945 r. Mieszka przy ul. Kołłątaja. Żonaty, ma trzy córki.

Ukończył szkołę podstawową, a następnie trzyletnią zasadniczą w Poznaniu, zdobywając zawód piekarza. W czasie okupacji pracował w przedsiębiorstwie budowlanym przy budowie szos w rejonie Skórzewa i Stykowa. W 1937 r. rozpoczął pracę w żabikowskiej piekarni, przy ul. Traugutta, której właścicielem był Niemiec o nazwisku Frei (dzisiejsza piekarnia państwa Górniaczyków). Po paru latach, tj. w 1945 r., na stałe przeprowadził się do Lubonia. Wtedy właśnie objął posadę kościelnego w parafii pw. św. Barbary w Żabikowie. Funkcję proboszcza sprawował wówczas ks. Marian Tomaszewski. Po 10 latach ks. Tomaszewski zmarł i został pochowany na żabikowskim cmentarzu. Pan Roman nie zrezygnował ze swych kościelnych obowiązków. Wywiązywał się z nich kolejno za czasów proboszczów: ks. prałata Romana Mielińskiego (redaktora “Przewodnika Katolickiego”), ks. Bernarda Czajki, ks. kan. Zygmunta Sowińskiego. Jest kościelnym do dziś, kiedy obowiązki proboszcza sprawuje ks. Bernard Cegła. Dodatkowo przez około 15 lat, do 1972 r., pracował jako listonosz w oddziale Poczty Polskiej przy ul. Poniatowskiego w Luboniu. Podjął również posadę grabarza na żabikowskim cmentarzu, gdzie pracował przez 25 lat. Co roku przed świętami Bożego Narodzenia pan Roman rozwozi wszystkim parafianom wigilijne opłatki. W międzyczasie, w r. 1955 pan Krzyżostaniak poślubił mieszkankę Lubonia i doczekał się wraz z nią trzech córek. Obecnie jest dziadkiem dwóch wnuków, jednej wnuczki i pradziadkiem jednej prawnuczki.

Życie religijne państwa Krzyżostaniaków wykracza poza parafię św. Barbary. Już około 25 razy małżonkowie wraz z jedną z córek, chorą na rozszczep kręgosłupa, uczestniczyli w pielgrzymkach do Częstochowy, gdzie wspólnie modlili się o jej zdrowie. Ich dom i posesja przyozdobione są religijnymi akcentami. Przykładem jest ustawiona przed domem Figurka Serca Jezusowego otoczona kwiatami.

Pan Roman do dziś czynnie uczestniczy w życiu religijnym parafii św. Barbary. Pomaga w przygotowaniach i prowadzeniu mszy św. oraz nabożeństw okolicznościowych: pogrzebów, ślubów, chrztów, itd. Jest człowiekiem, który wziął na swoje barki mnóstwo obowiązków. Biorąc pod uwagę trzy lubońskie parafie, to on najdłużej, bo już ponad 55 lat, pełni funkcję kościelnego. Parafię św. Barbary zna “od podszewki”.

Wśród parafian pan Roman ma opinię człowieka skromnego, nie lubiącego zwracać na siebie uwagi. Pogodny, życzliwy i uczynny. Jest bardzo lubiany przez dzieci, dla których zawsze znajduje czas, dobre słowo i łakocie. Wspólnie z żoną wychował niepełnosprawną córkę, której do dziś pomaga w jej dorosłym już życiu, za co jest podziwiany.

Lubi historię. Często wspomina czasy wojny i okupacji w Luboniu. Jest czytelnikiem “Wieści Lubońskich”, gdyż interesuje się również aktualnymi wydarzeniami w mieście.

Ma wielu przyjaciół i znajomych, którzy szanują go i cenią. Wolny czas, którego ma niewiele, spędza w domu razem z żoną i córką. Rodzina jest dla niego najważniejszym celem w życiu.

Beata Ratajczyk

 




 

♦ ODZNACZENIE ♦  Wieści Lubońskie – luty 2007 r.

Wierny sługa Kościoła

 

2 lutego minęło 60 lat służby kościelnej pana Romana Krzyżostaniaka w parafii pw. św. Barbary w Żabikowie

W poniedziałek, 22 stycznia pan Roman skończył 90 lat. Mimo swojego wieku jest obecny w świątyni podczas każdej mszy św., zna wszystkie jej zakamarki i historię. Niezależnie od pogody, odziany jedynie w marynarkę, niekiedy kilkakrotnie w ciągu dnia podąża z ul. Kołłątaja, gdzie mieszka, na swoim wysłużonym rowerze w kierunku kościoła. Przed Bożym Narodzeniem od lat przybywa do wszystkich domów w parafii, by dostarczyć na święta opłatki. Jego sylwetka jest niejako stałym elementem pejzażu żabikowskiego rynku.

W środę, 24 stycznia, o godz. 9.00 odbyła się uroczysta Msza św. z udziałem Jubilata, rzeszy parafian i ministrantów, którzy z uwagi na zimowe ferie mogli licznie stawić się w kościele. „W podziękowaniu za wierną służbę Kościołowi Poznańskiemu” pan Roman otrzymał od arcybiskupa Stanisława Gądeckiego najwyższe odznaczenie – Medal „Optime Merito Archidioecesis Posnaniensis”. Wszyscy wierni mogli je podziwiać w niedzielę 28 stycznia wystawione w nawie bocznej kościoła przy ołtarzu Matki Boskiej.

Hanna Siatka

 




 

♦ ODZNACZENIE ♦  Uchwała – odznaka honorowa – lipiec 2007 r.

Uchwała nr XII/73/2007 Rady Miasta Luboń z dnia 19 lipca 2007r. w sprawie przyznania Medalu „Zasłużony dla Miasta Lubonia”. – Roman Krzyżostaniak

 

Na podstawie art. 6 ust. 1 oraz art. 18 ust. 1 i ust. 2 pkt 14 ustawy z dnia 8 marca 1990r. o samorządzie gminnym (j.t. Dz.U. z 2001r. Nr 142, poz. 1591 z późn. zm.) oraz §2 uchwały nr 60/144/93 Rady Miejskiej Lubonia z dnia 28 września 1993r. w sprawie ustanowienia odznaki honorowej „Zasłużony dla Miasta Lubonia” i nadania tytułu „Honorowy obywatel Miasta” Rada Miasta Luboń uchwala, co następuje:

  • 1. Przyznaje się Panu Romanowi Krzyżostaniakowi Medal „Zasłużony dla Miasta Lubonia”.
  • 2. Wykonanie uchwały powierza się Przewodniczącemu Rady Miasta.
  • 3. Uchwała wchodzi w życie z dniem podjęcia.

 




 

♦ WYWIAD ♦  Wieści Lubońskie – grudzień 2009 r.

Jak długo będę mógł…

 

Przy parafii św. Barbary pracuje już 62 lata. Pana Romana Krzyżostaniaka znają niemal wszyscy, z wzajemnością. Mimo że nie urodził się w Luboniu, spędził tutaj praktycznie całe swoje życie. Pamięta zarówno wydarzenia sprzed wojny, jak i czasy okupacji. W okresie przedświątecznym opowiada, jak wyglądały przygotowania do Bożego Narodzenia kilkadziesiąt lat temu. Okazuje się, że oprócz nich bardzo ważne dla Pana Romana wspomnienia to te z czasów okupacji. Wysłuchaliśmy ich z uwagą.

Roman Krzyżostaniak: Urodziłem się w Kobylinie koło Krotoszyna, mój ojciec był leśniczym. Przenosiliśmy się z leśniczówki do leśniczówki. Wędrowaliśmy w okolicach Ostrzeszowa. Najpierw była Przytocznica, później Pieczyska, Wronki, Zamość, Dębno pod Stęszewem i Żabikowo. Tutaj mieszkam do dzisiaj, już 70 lat. Wszystkich się zna.

„WL”: Czym się Pan zajmował przez te wszystkie lata?

R.K.: Z zawodu jestem piekarzem, od 1934 r. Przed wojną pracowałem w żabikowskiej piekarni (Wincentego Górniaczyka), a w czasie okupacji u Niemca nazwiskiem Frei. Zajmowałem się tym przez 20 lat, a wcześniej jeszcze przez 3,5 roku nauki. W międzyczasie przez prawie dwie dekady pracowałem jeszcze jako listonosz na poczcie. W kościele wtedy mało miałem do roboty, a i poczta nie była obciążona. Wychodziło tego 3 godziny dziennie. W 1972 r. na prośbę księdza proboszcza zająłem się cmentarzem. Nikt nie chciał tej pracy. Nie wiem, chyba się ludzie krępują. Na cmentarzu pracowałem około 20 lat, pocztę w tym czasie rzuciłem, bo byłoby za dużo roboty.

„WL”: Praktycznie przez te wszystkie lata zawodowej pracy, aż do dziś, był Pan również kościelnym. Jak to się stało?

R.K.: Kościelnym zostałem w 1947 r. Pracuję już 62 lata. Po wojnie poznałem księdza proboszcza Mariana Tomaszewskiego. Zapytał, czy chcę podjąć pracę w kościele. Zgodziłem się. Zaraz po wojnie kościół był poniemiecki, my mieliśmy swoją kaplicę u sióstr. Dzisiaj muszę przygotować wszystko do mszy świętej. Dzwonię na wieży rano, w południe i wieczorem oraz przed każdą mszą. W niedzielę zbieram składki. Poza tym kupuję wino i komunikanty. W niedzielę pracuję od rana do wieczora. Jest osiem mszy świętych. Są ministranci, ale chłopcy mogą nie przyjść, jak im się nie chce, a ja muszę być zawsze.

„WL”: Dwa lata temu na rynku ustawił Pan figury symbolizujące narodziny Jezusa. W zeszłym roku stały one u Pana w ogrodzie.

R.K.:Tak, ale na rynku ustawiłem je tylko raz, bo chyba komuś się nie podobały albo przeszkadzały. Nie wiem dlaczego, bo na przykład w Stęszewie magistrat sam wystawia swoją szopkę. Te figury, które wcześniej kupiłem, oddałem Restauracji (Marago). Teraz tam sobie ustawiają szopkę. U siebie w ogrodzie stawiam starsze figury, które kiedyś były w kościele. Ksiądz kupił nowe, stare zabrałem więc i odnowiłem.

„WL”: Jak wyglądała Wigilia w okresie socjalizmu, a jak w czasie okupacji?

R.K.: W czasie komuny katolicy bardzo dobrze przeżywali okres Bożego Narodzenia. Może nawet bardziej niż teraz. Więcej ludzi chodziło do kościoła. Dzisiaj przede wszystkim młodzież bardzo się oddaliła. Kilkadziesiąt lat temu zaczęliśmy chodzić jako Trzej Królowie po ulicach Poznania. Dwa razy byliśmy w Stęszewie, a i w Luboniu chodziliśmy, gdy ktoś nas zaprosił. Od początku lat 90. odwiedzamy szpital w Puszczykowie. Śpiewamy tam kolędy i widzimy radość chorych. Za komuny dziewczęta chodziły z nami, przebierały się, teraz młodzi nie chcą już chodzić. Niemiec, u którego pracowałem w czasie okupacji, był porządnym człowiekiem. Zrobił nam wigilię, taką trochę inną. Każdemu pracownikowi dał paczkę, ale nie pamiętam, co w niej było. Nie wiem, jak w tym czasie było w innych domach. Potem, gdy nadeszli Rosjanie, niemiecki właściciel piekarni uciekł. Ja, tak jak mieszkałem, tak zostałem w jego domu. Ruscy przyszli, weszli do pokoju Niemca i okazało się, że wisi w nim portret Hitlera na ścianie. Nie wiedziałem o tym. Tłumaczyłem temu Ruskiemu, żeby poszedł do mojego pokoju, zobaczył, jak mieszkam. Nie chciał mi uwierzyć, że jestem Polakiem do czasu aż zobaczył wiszący na ścianie obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Wyciągnął książeczkę do nabożeństwa i powiedział, że mu matka dała, jak szedł na wojnę. Ten obraz mnie uratował od śmierci, bo by mnie zastrzelili, tak bardzo nienawidzili Germanów, za to, że Rosję tak mocno zniszczyli. Ja tutaj mieszkałem, kiedy był obóz karno-śledczy. Pracowałem wtedy w piekarni. Woziliśmy dla więźniów chleb, codziennie dostawali 900 gram na trzech. Pozostał tam jeszcze taki mały zbiornik. Niemcy lali do niego wodę i skazańcy musieli chodzić dookoła tak długo, aż ze zmęczenia wpadli do wody. Niemcy puszczali wtedy psy, które ich wyciągały. Cucili więźnia i dalej musiał chodzić. Na innych robili doświadczenia. Brali człowieka do łaźni, puszczali gorącą wodę, a później wkładali go do studni z zimną wodą. Te doświadczenia robili lekarze. Opowiadali o tym Polacy, którzy tam pracowali. Gdy nadchodzili Rosjanie, Niemcy uciekali. Słabszych zaprowadzili na kolej i wywozili do Niemiec, a tych silniejszych gonili pieszo w stronę Stęszewa i Komornik, na Wrocław. Nie wiem, co się z nimi później stało. Uciekając, Niemcy spalili barak z chorymi. Zlali cały benzyną i podpalili. Chorzy spłonęli żywcem. Byłem tam dzień później, widziałem opalone ciała, niektóre poza barakiem, widać było, że próbowali uciekać, ale im się nie udało. Na nasz cmentarz Niemcy przywieźli ludzi, nie wiadomo skąd. Rozstrzelali ich i pochowali. Robiona była ekshumacja jakiś czas temu, ale nie udało się znaleźć żadnych papierów. Pamiętam jeszcze rozstrzelanie człowieka na rynku. W czasie okupacji musieliśmy oddać radio i broń. Kiedy u kogoś je znaleźli, groziła kara śmierci. Jedna z rodzin wyprawiała wesele. Ojciec pana młodego albo panny młodej, Tomiak z ul. Fabrycznej zaprosił znajomego Niemca nazwiskiem Schulz. Mieszkali blisko siebie, znali się dobrze. Na weselu sobie popili i ten Polak pochwalił się Niemcowi, że ma schowaną broń, której nie oddał. Niemiec zameldował przełożonym i z wesela zabrali Tomiaka do więzienia przy Młyńskiej. W samo południe przywieźli go na rynek w Żabikowie i zwołali wszystkich Polaków. Musieliśmy na to patrzeć. Ustawili mężczyznę przy workach z piaskiem. Dwóch policjantów go podtrzymywało. W odległości może 10 metrów od niego stało kilku niemieckich żołnierzy. Na raz, dwa, trzy padły strzały. Człowiek się przewrócił. Załadowali go na wóz konny i zawieźli na cmentarz. Tam pochowali go jak psa, w ziemi, bez trumny, bez niczego…

„WL”: Jakie tradycje świąteczne są Panu bliskie?

R.P.: U mnie w domu zawsze się mówiło, że na wigilię musi być 12 różnych potraw. Z tradycyjnych rzeczy są makiełki, zupa z ryby, kompot, przeważnie śliwkowy. Najpierw wszyscy dzielą się opłatkiem, później jest wieczerza i śpiewanie kolęd. Potem są prezenty, które przynosi gwiazdor, chociaż ta tradycja już zanika. Dla mnie święta to przede wszystkim dużo pracy w kościele, dopiero po nich mogę odpocząć.

W kościele zawsze na Boże Narodzenie organizowane były jasełka. Już przed wojną pamiętam te przedstawienia. Była Święta Rodzina, pastuszkowie, Trzej Królowie.

 „WL”: Czy zamierza Pan przejść na „kościelną” emeryturę? Jak długo jeszcze zamierza Pan służyć w świątyni?

R.K.: Będę pracował przy kościele tak długo, jak tylko będę mógł, jeżeli tylko zdrowie mi dopisze.

Michał Głazik

 




 

♦ MINUTA CISZY ♦  Sesja Rady Miasta – kwiecień 2010

Protokoły sesji Rady Miasta kadencji 2006-2010: Protokół nr XLV/2010 z XLV sesji Rady Miasta Luboń, która odbyła się 29 kwietnia 2010r.

 

Przewodniczący Rady Miasta Luboń, Ryszard Olszewski, przywitał radnych oraz przybyłych gości. Po stwierdzeniu quorum (20 – dwudziestu radnych) otworzył XLV sesję Rady Miasta Luboń, której najważniejszym punktem porządku obrad było absolutorium.

Zanim jednak sesja się rozpoczęła, Przewodniczący Rady Miasta Luboń, Ryszard Olszewski, poprosił radnych o powstanie i uczczenie minutą ciszy pamięć niezwykłego i znanego wszystkim lubonianom człowieka, Pana Romana Krzyżostaniaka.

 




 

♦ RELACJA Z POGRZEBU ♦  Przymierze – maj 2010 r.

Dziękujemy panie Romanie!

 

We wtorek 27 kwietnia umarł nasz długoletni kościelny pan Roman Krzyżostaniak. Zegnaliśmy go w piątek 30 kwietnia. Mszę świętą o godz. 13.00 pod przewodnictwem ks. kan. Bernarda Cegły koncelebrowało wielu kapłanów, w większości byłych wikariuszy naszej parafii. W kazaniu ks. Proboszcz nawiązał do Ewangelii opisującej Symeona i Annę, którzy nie rozstawali się ze świątynią, ludzi prawych służących Bogu. Taki też był pan Roman — człowiek wielkiej wiary, prostej i mocnej. Rankiem pierwszy wchodził do kościoła i modlił się samotnie, wieczorem zamykał świątynię. Modlił się po swojemu, po Komunii św. zawsze ze swojej książeczki. Człowiek świątyni, chętnie i z sercem obsługiwał wszystkie Msze św. i liturgie. Każdą pracę wykonywał solidnie, chętnie i spokojnie. Każdy dzień dzielił na modlitwę, pracę i odpoczynek.

W kościele, w którym służył przez 60 lat wystawiona została trumna z jego ciałem. Otaczali ją szafarze, lektorzy i ministranci. Z nimi na co dzień spotykał się w zakrystii i przy ołtarzu. Licznie przybyli parafianie, poczty sztandarowe, grupy parafialne, przedstawiciele Rady Miasta Lubonia. Po zakończeniu Mszy św., wśród śpiewu pieśni i bicia dzwonów trumna została procesyjnie wyniesiona z kościoła, po czym w asyście dwóch wozów strażackich jadących na sygnale przewieziona na cmentarz.

Uroczystości pogrzebowe na cmentarzu rozpoczęły się Koronką do Bożego Miłosierdzia. Kondukt pogrzebowy okrążył sporą część cmentarza zanim dotarł na miejsce pochówku. Dzwony kościelne biły aż do momentu złożenia ciała do grobu. Nad trumną wygłosili mowy pożegnalne: dziekan dekanatu lubońskiego ks. kan. Karol Biniaś, proboszcz parafii Pierwszych Polskich Męczenników – ks. Wojciech Krupczyński (były wikariusz naszej parafii), Burmistrz Lubonia Dariusz Szmyt, przedstawicielka Rady Duszpasterskiej i osób świeckich w parafii oraz ks. kan. Bernard Cegła.

O panu Romanie można by długo opowiadać. Kiedy zastanawiałam się, jaki testament zostawił nam, ludziom świeckim pan Roman przyszły mi na myśl słowa św. Piotra: „Jako dobrzy szafarze różnorakiej łaski Bożej służcie sobie nawzajem tym darem, jaki każdy otrzymał”. Całe długie życie pana Romana to służba.

Pracowicie, dzień po dniu oddawał swoje życie Bogu i ludziom. Kilka razy dziennie pokonywał rowerem drogę z domu do kościoła, niezależnie od pory roku i pogody. Nie musiał mówić, widać było, że kocha Chrystusa i Jego Kościół. Kochał też ludzi,  począwszy od ministrantów poprzez maluchy, które odwiedzał w Ochronce Sióstr, chorych w szpitalu, do których kolędował w Trzech Króli, po napotkanych po drodze parafian. Znali Go wszyscy, był nieodłączną częścią naszej wspólnoty. Przywiązany do tradycji nie ulegał nowym trendom, wzbudzał powszechne poważanie i szacunek.

Dziękujemy Panie Romanie za piękne świadectwo, w jaki sposób dobrze wykorzystać swój czas na ziemi. Bez rozgłosu, nie dla zaszczytów! To mało popularne w dzisiejszym świecie, ale jakie cenne! Dziękujemy za przykład ofiarnej i pokornej służby oraz świadectwo życia przenikniętego głęboką, żywą wiarą.

Grażyna Konieczna

 




 

♦ WSPOMNIENIE ♦  Wieści Lubońskie – maj 2010 r.

Człowiek świątyni

Zmarł Roman Krzyżostaniak, przez 63 lata pełniący służbę w kościele św. Barbary

 

Wraz z nim odeszła cząstka historii parafii i Żabikowa. Postać pana Romana ubranego (bez względu na pogodę) w marynarkę i nieodłączną czapkę, pokonującego kilkakrotnie w ciągu dnia na starym rowerze drogę z ul. Kołłątaja, gdzie mieszkał, do kościoła i z powrotem, wrosła w pejzaż żabikowskiego placu. Praktycznie nie rozstawał się ze świątynią. Co dzień był w niej pierwszy i wychodził ostatni, zaczynając służbę cichą modlitwą przed ołtarzem. Był w kościele podczas wszystkich mszy św. (w niedziele jest ich w tej świątyni aż 8). Przychodził przed czasem, by każdą eucharystię na pół godziny przed jej rozpoczęciem ogłosić biciem dzwonu. Za jego sprawą dźwięk spiżu z kościelnej wieży rozlegał się także na Anioł Pański w południe. Pomagał we mszy św., często wyręczając ministrantów, zbierał datki na tacę, troszczył się o kościelne pamiątki (wiele figur i elementów wystroju świątyni przetrwało w wirze historii tylko dzięki niemu). On też był pomysłodawcą organizowanego od kilku lat w byłym obozie żabikowskim nabożeństwa drogi krzyżowej. Kupował wino mszalne i komunikanty, służył podczas nabożeństw, chrztów, ślubów i pogrzebów. Przed Bożym Narodzeniem na swoim rowerze odwiedzał domy parafian, zaopatrując ich w opłatki na świąteczny stół. Wspólnie z żoną i chorą córką przez kilkadziesiąt lat z rzędu pielgrzymowali do Częstochowy.

Miał 93 lata. Pochodził z licznej (12-osobowej) rodziny, w której przyszedł na świat 24 stycznia 1917 r. w Kobylinie w powiecie Krotoszyn. Z zawodu był piekarzem. Od 1934 r. pracował w piekarni Wincentego Górniaczyka przy ul. Traugutta. Wypiekał w niej chleb również podczas II wojny światowej, kiedy zakład przeszedł w ręce Niemca o nazwisku Frei. Ze wspomnień pana Romana wynika, że woził pieczywo m.in. do żabikowskiego obozu. Podczas okupacji pracował też przy budowie szos w rejonie Skórzewa i Strykowa. W Luboniu osiedlił się na stałe w 1945 r. Tu w 1955 r. ożenił się z lubonianką Henryką Michalską. Mieli 3 córki. Już w lutym 1947 r. ówczesny proboszcz, ks. Marian Tomaszewski zatrudnił go jako kościelnego. Pan Roman pozostał nim, gdy proboszczami w parafii św. Barbary byli kolejno: ks. prałat Roman Mieliński, ks. Bernard Czajka, ks. kan. Zygmunt Sowiński, a ostatnio – ks. kan. Bernard Cegła. Na początku lat 50. dodatkowo został jeszcze żabikowskim listonoszem. Z roznoszenia poczty zrezygnował w 1972 r., kiedy na prośbę proboszcza zajął się także parafialnym cmentarzem, bo nikt wtedy nie chciał podjąć się tego zajęcia. Grabarzem i opiekunem żabikowskiej nekropolii był przez 25 lat. W 60. rocznicę pracy dla świątyni, W podziękowaniu za wierną służbę Kościołowi Poznańskiemu pan Roman otrzymał od abp. Stanisława Gądeckiego najwyższe odznaczenie – Medal Optime Merito Archidioecesis Posnaniensis.

Jak określił Romana Krzyżostaniaka ks. proboszcz Bernard Cegła, był Pan Kościelny człowiekiem prostej i mocnej wiary, człowiekiem świątyni, o którą troszczył się z sercem i solidnie. Był też człowiekiem harmonii, w sposób naturalny dzielącym czas pomiędzy pracę, modlitwę i odpoczynek. Skromny i ascetyczny, pogodny, życzliwy, uczynny, lubiący dzieci, dla których zawsze znajdował czas, dobre słowo i łakocie.

Jeszcze w grudniu ub. roku, kiedy przeprowadzaliśmy z nim wywiad, deklarował, że przy kościele będzie pracował tak długo, jak będzie mógł. Dotrzymał słowa. Do szpitala zabrano go niemal sprzed ołtarza.

Hanna Siatka

 




 

♦ WSPOMNIENIE ♦  Wieści Lubońskie – maj 2010 r.

Wspomnienie o panu Romanie

 

Pana Romana Krzyżostaniaka znałam jeszcze z czasów, kiedy śpiewałam w chórku kościelnym. Zawsze przed mszą, gdy siedziałyśmy w zakrystii, podchodził i za każdym razem mylił moje imię. Nie było jednak niedzieli, żeby się przy mnie nie zatrzymał, choć na chwilę nie zagaił rozmowy. Już wtedy słabo słyszał, więc miałyśmy nieraz powód do śmiechu, kiedy na zadane pytania odpowiadał nie na temat. Nikt jednak nie powiedziałby na niego złego słowa. Tak pozostało do końca. Zapamiętaliśmy go jako człowieka niezwykle serdecznego, wesołego, a przede wszystkim bardzo sprawnego. Nie ma chyba osoby, która nie podziwiałaby jego wyczynów na rowerze, którym pomimo sędziwego wieku codziennie poruszał się po Luboniu.

Zapamiętam tego poczciwego staruszka przebranego za jednego z Trzech Króli, który razem z dwoma ministrantami co roku w okolicach 6 stycznia chodził po oddziałach dziecięcych szpitali, a wcześniej zawsze choć na chwilę wpadał do mojego domu, aby przy kawie i dobrych ciastkach wspólnie pośpiewać kolędy i poprzebywać z moją rodziną, która czuła się z nim bardzo związana od wielu lat. Podobnie będzie z obrazem pana Romana roznoszącego opłatki przed Wigilią. Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś gonił po mojej klatce schodowej kogoś, kto podawał się za wysłannika naszej parafii i handlował opłatkami. Pech chciał, że tego samego dnia spotkali się obaj w tym samym bloku. Nie zważając na wiek, nasz kościelny jak na filmie ruszył w pogoń za młodszym od siebie mężczyzną. Widok był z jednej strony komiczny, długo nie mogliśmy uspokoić śmiechu, z drugiej zaś – wszyscy podziwialiśmy odwagę i werwę pana Romana.

Zawsze będzie mi się kojarzyło, że poczęstowany jakąś dobrą nalewką albo innym wyszukanym trunkiem, nie odmawiał. Nigdy też nie zdejmował płaszcza i butów, mimo że zdarzało mu się u nas przesiadywać całkiem długo. Szalenie podobała mi się jego pamięć do szczegółów. Fascynujące były jego opowiadania o dzieciństwie, o metodach, jakie stosowała jego matka, kiedy on i jego rodzeństwo byli chorzy, o pasjach, wojnie. O tym mógł mówić godzinami. Ciekawie też przedstawiał się w jego opowieściach obraz naszego miasta sprzed wielu lat. Żadna książka ani plan Lubonia nie zagwarantują przeżyć, jakich dostarczały nam osobiste wspominki pana Romana.

Kiedy wychodził z mojego mieszkania, zawsze serdecznie się ze wszystkimi żegnał, mnie samą ściskał za rękę, tulił. Jako dziecko, a później zbuntowana nastolatka, nie potrafiłam docenić tych prostych gestów, czasem się wręcz chowałam, żeby mnie ominęły. Dziś cieszę się, że dane mi było poznać tego wspaniałego, ciepłego, uśmiechniętego i przede wszystkim zwyczajnego, bardzo dobrego człowieka.

Marta Akuszewska